gaje — jakiś dwór — w sadach utopiony dom, z łamanym, saskim dachem, pękate kolumny u podjazdu, dziedziniec — wieńcem róż objęty — grabowe szpalery po bokach, w głębi brama wjazdowa, którą zawalił tłum żniwiarzy — okrężne.
Piszczały skrzypce, bełkotał bęben, i darły się ile mocy dziewczyny z obrzędową nutą. Na ganku było ich dwoje, szczęśliwych — kochających — okarina wtórowała dziewczyńskiej pieśni.
Nagle tuż nad głową Tomka rozległ się chrypliwy głos z tekstem:
— Plon niesiemy, plon, w jegomości dom!
Chłopak porwał się — spojrzał w górę. Na skale nad nim siedział człowiek z roztarganą brodą, ogorzały, chudy — brudny, spocony — i śmiał się, uszczęśliwiony z wrażenia, które wywołał.
— Polak? Co? — zagadnął.
— Tak.
— I ja też. Samochód wasz?
— Nie. Szofer jestem.
— Rzadki ptak! Z Mazowsza?
— Z Kujaw.
— A ja z Podlasia. Z nad Narwi, z nad Bugu, co to śpiewają:
Szumi bór, szumi las,
Sosna rośnie smolna,