Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/301

Ta strona została przepisana.

mógł, a gdy zajechał przed hotel, zęby mu szczękały, jak w febrze.
Szczęściem, hrabiny nie było — więc się opamiętał, i szukając podanego adresu, wziął się w cugle, opanował.
Za miastem prawie znalazł gmach w ogrodzie, a obok — niewielki domek — cały opleciony bluszczem. Tam mu kazano dzwonić do bramy.
Otworzył mu stary człek — w półzakonnej liberyi — wskazał garaż — a potem milcząc, jak Trapista — zaprowadził go do domu. Siedział Tomek dość długo w jakiejś poczekalni — gdy wreszcie otworzyły się drzwi i weszła hrabina.
Ukłonił się jej nizko, a potem, nie śmiejąc oczu podnieść — czekał rozkazów.
— Gdzieście zostawili pana hrabiego? — spytała.
— Poluje w Styryi.
— Ach, tak. No, to zostanę jeszcze parę tygodni, aż się polowania skończą. Tobiasz wskaże wam mieszkanie. Potrzebujecie czego?
— Nie. Wszystko w porządku.
— Możecie odpocząć i używać swobody.
Wtem z głośnem szczekaniem wpadł Wowo i rzucił się do Tomka, witając, skomląc, skacząc mu do piersi.
Wziął psa na ręce, i uścisnął go.