Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/302

Ta strona została przepisana.

Na martwą, jakby marmurową twarz hrabiny wybił się blask życia.
— Ten pies do was się garnie, jak do dobrego człowieka i przyjaciela.
— Czuje dobrze.
— No nie. Przecie odpowiedzieliście mi kłamstwem.
— Odpowiedziałem — jak należy w mojej roli.
— Tak. Słusznie. Służycie hrabiemu.
— Może zdarzy się sposobność usłużyć i pani hrabinie.
Spojrzała nań z brwią ściągniętą.
— Tymczasem nie będę używać samochodu.
— Marto, dzwonią na nieszpór!
W drzwiach stanęła owa ciotka. Tomek odrazu ją poznał z malarskiego opisu Plichty, i ciekawemi oczami objął.
Ona spojrzała nań pobieżnie, tym specyalnym wzrokiem damy — na służącego — i nagle zwróciła się po francusku do hrabiny.
— Kto to?
— Szofer — odpowiedziała hrabina, i dodała ciszej: rozumie po francusku.
— Skąd? Polak?
— Tak. W kraju go dostaliśmy.
— Nazwisko?
— Nie wiem.
Tedy się zwróciła od niego wprost.