Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/307

Ta strona została przepisana.

— Fred — zlituj się — nie szydź. Ja nie wytrzymam.
— Ale właściwie — po co ty bezustannie przedstawiasz jakiś dramat. Zaczynam cię posądzać, żeś się zakochała — i torturują cię skrupuły. Wpędzisz się w chorobę! Bo zresztą nikt rozsądny — nie wynajdzie w twem życiu powodu do desperacyi.
— Przestań grać — a będę szczęśliwa.
— Moja droga — zapewnij mi ze czterdzieści tysięcy rocznej renty — to grać nie będę. Ciekawy jestem, z czego będę żyć — bez kart. Chyba nie z porucznikowskiej pensyi, ani z tych kilkuset koron, co mi ciotka daje.
— Weź dymisyę — i zabierz się do pracy.
— W Ameryce — dokąd byłybyście rade mnie wysłać. Ale ja lubię Wiedeń — i za wami bym zanadto tęsknił. Jestem teraz w wenie. Nie uważasz — żeś mi nie dała grosza od wiosny — a patrz!
Wyjął z kieszeni garść złota — i potrząsał w dłoniach.
— Więc wykup naszyjnik, lub zresztą oddaj mi nań kwit. W Nicei — zimą — muszę go mieć.
— Mało masz klejnotów!
— Ja nie mam ani jednego. Wiesz, że te szmaragdy Ossoryów — rodzinne! Jeśli mi nie oddasz — wyznam wszystko hrabiemu.
— Uspokój się. Odniosę ci ten naszyjnik