tymi dniami. Słuchaj — a cóż Van Zuilen? On szaleje za tobą — chłop zdrów, jak byk — no, i kupiłby piędziesięciu Ossoryów!
— Ale ja już nie jestem na sprzedaż.
Fred skrzywił się — zniecierpliwienie przeszło mu po twarzy — ruszył ramionami — i wstał.
— Ciotki pewnie nie zobaczę — co i owszem. Wiesz co, przyślij po mnie pojutrze twój samochód. Przywiozę naszyjnik. No, Marto, daj się przebłagać. Fred jest urwisz — ale cię kocha! No — nie gniewaj się!
Umiał być przymilny i serdeczny — objął ją w pół, pocałował, głaskał po włosach.
Zarzuciła mu ręce na szyję.
— Fred! — szepnęła z głębi serca — powiedz — żem ci dobra była, żeś czuł moje serce! Że wierzysz w nie, że ci potrzebne!
— Doprawdy — nie umiałbym bez ciebie się obejść. Wiesz, oprócz ciebie — nie uznaję kobiety. — Słuchaj — a żebyśmy tak machnęli się samochodem — gdzie na południe — na jaki tydzień. Jestem strasznie zmęczony — czuję, jak mi to dobrze zrobi.
— Owszem. Gdzieżbyś chciał?
— Do Abbazyi chociażby. Przekonaj ciotkę — żeby cię puściła. Pojutrze się umówimy o termin. — Pożegnał ją i wyszedł. Fiakier nań czekał przed bramą — wsiadł — i spostrzegł
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/308
Ta strona została przepisana.