Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/317

Ta strona została przepisana.

Na zakręcie ukazał się Tomek. Pomimo upału miał szyję okręconą szalem, i szedł powoli i ciężko, jak człek bardzo osłabiony.
— Stało się? Wzięto go? — spytała szeptem.
— Nie. Odstawiłem go do Genui — i nie znajdzie go nikt. Mogą panie odetchnąć spokojnie.
Potrząsnęła głową.
— Dla nas już oddawna niema spokoju i nie będzie. Opowiedz mi pan naprawdę — jak to było.
— Poco? Hrabina musiała pani mówić.
— Marta dogląda rannego męża.
— Więc jeden strzał był z jego ręki? Myślałem... — zaciął się i poczerwieniał.
— Dokończ pan. Myślałeś, że tylko kradł. Przecie przed tygodniem strzelał do pana.
— No — był wtedy bardzo podrażniony, bo się dowiedział, że to ja podsłuchałem i pani powtórzyłem jego rozmowę z von Zuilen.
— Hrabia ciężko ranny?
— W ramię — ale życiu nie grozi niebezpieczeństwo. Hrabina mi nic nie mówiła. — To była chwila. Stałem z samochodem przed willą — widziałem, jak porucznik wszedł — posłyszałem dwa strzały i nagle on wyskoczył z okna — wpadł na mnie — i bez tchu powiada: hrabia, chciał mnie zabić. Chciał widocznie porwać samochód — i zmykać. Odrzuciłem go — wiem w oknie ujrzałem hrabinę. Dała mi