Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/326

Ta strona została przepisana.

bardzo — ale krew jak bryznęła, przestraszył się i drapnął. Szczęściem, nie było żywego ducha.
— No, i pies hrabiny został uratowany! — zaśmiał się Plichta.
Zaśmiał się i Tomek.
— A tak! Okręciłem szyję chustką i naturalnie nie pisnąłem słowa o całej sprawie. Nazajutrz każą podawać samochód — hrabia pyta, gdziem się okaleczył — powiadam ni to, ni owo — ale wieczorem bierze mnie ciotka na spytki, więc powiedziałem, jak było. Jak pan uważa, wziąłem ją sobie za powiernicę stałą.
— No, pewnie. Wowo waszych ofiar i poświęceń nie powtórzy hrabinie. I Fred się więcej nie pokazał? Bądźcie ostrożni — on was gotów poczęstować trafniej z za węgła.
— Co mu z tego przyjdzie!
— Jakto! Po pierwsze, przeszkadzacie mu, bo znacie jego umowę z tym bankierem. Po drugie, bronicie hrabiny i nie dacie się kupić, a po trzecie, możecie go za ten strzał zaskarżyć do policyi. Zresztą, to człowiek, który widocznie jest na pochyłości zbrodni. W Wiedniu podobno już się pokazać nie może. Co będzie dalej robić? Z czego żyć i używać? Te kobiety są strasznie nieszczęśliwe. Nie zażegnają skandalu!
Tu Plichta począł głową chwiać w zamyśleniu i filozofować.
— Psu na budę się nie zda bogactwo.