Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/331

Ta strona została przepisana.

— Chciałem zapytać, czy — mógłbym — czem usłużyć?
Zbliżyła się do niego, wyciągając rękę.
— Dziękuję panu, tak bardzo. Ciotka mi wszystko opowiedziała. I, nie mogę się opamiętać, że ktoś dla mnie dobry!
Nie zaraz odpowiedział — i ręki nie dotknął.
Zahuczało mu w głowie, krew warem zakipiała, zęby się ścięły nerwowo. Żeby uległ — toby ją wziął na ręce i jak zdobycz uniósł — ale się pohamował widokiem jej smutnych oczu i wrodzoną hardością.
Na tyle się zmógł, że nawet zdobył się na uśmiech lekceważący.
— Niech też mnie pani hrabina nie przecenia. Co znowu! Daleko mi do dobrego — i nie przyszedłem po podziękę. Nie było żadnej kwestyi z policyą, żadnych podejrzeń?
— Nie! Doktór znajomy — Polak.
— A chory? Lepiej?
— Niestety — raczej gorzej. Na jutro umówione konsylium.
— Możebym mógł w nocy czuwać — wyręczyć?
— Owszem — dziękuję panu.
Więc od wieczora, Tomek zainstalował się obok pokoju rannego, i czekał na rozkazy. O północy panna von Treyzner skinęła nań przez drzwi.
— Proszę — zostań pan. Hrabina musi spo-