stanął jak wryty z podziwu. Naprzeciw niego szła — niemowa gospodyni stryja Tomasza, którą zostawił u Maleckiej w Drobinie.
I ona go poznała, bo rozjaśniła się na twarzy i pozdrowiła ruchem głowy.
Ale nie zaczepiała, nie zatrzymywała, jakby nie chcąc się narzucać — usunęła się na bok. Podał jej rękę, pociągnął na pusty plac — do ławki, i tam rozpoczęli długą pisaną rozmowę.
Przybyła tu już dawno — bo tęskniła za grobem i nie chciała być ciężarem Maleckiej. Na podróż zebrała za koronki — i szycie, a tutaj — ciepło — życie mało kosztuje — zarabia trochę przy ogrodach kwiatowych.
Bardzo rada, że go widzi — zmienił się — jakby jeszcze urósł — Kret żyje, Zuzia wyjechała z rodzicami do Ameryki, Malecka bardzo pracuje w Zagajach — ma przekonanie, że on je odkupi — a jego matka dwoje wnucząt objeżdża i pielęgnuje, bo i u Szurów jest córeczka.
Potem spytała go, jak mu się powodzi — że myślała tymi czasy o nim dużo, bo spotkała dawnego pacyenta doktora Tomasza — fabrykanta samochodów — i ten poszukuje młodego człowieka, szofera gentlemana, do konkursów maszyn. Zaraz jej stanął w myśli, bo wie od Maleckiej, że pracuje w tym fachu — a to posada dobra — i w jego naturze.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/340
Ta strona została przepisana.