Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/015

Ta strona została przepisana.

Mróz, który zabijał całą naturę, oślizgiwał się po nim, jak po bryle kruszcu.
Bosy, z obnażoną piersią i odkrytą głową, nie czuł zimna. Odwrócił oczy w stronę, zkąd słońce miało przyjść, i chwilę cucił się ze snu krótkiego, a ciężkiego.
Młody był — złotawy blondyn. Złotawe były włosy nadzwyczaj bujne i długie, rzadko, a może nigdy nie czesane — złotawy, mizerny zarost na policzkach, złotawe oczy, zawsze, z nawyknienia do słońca, — zmrużone.
Twarz była ciemnej barwy, o wydatnych szczękach i policzkowych kościach, z trochę bezmyślnym, trochę dobrotliwym wyrazem. Czoło nizkie — mało miewało myśli, oczy — żadnego blasku, usta rzadkie znały uśmiechy i słowa.
Na skrzyp drzwi, gdzieś z głębi podwórka, zjawił się stróż nocny: pstrokaty, szpetny kundel, i trącił chłopa w rękę, dając wiedzieć, że jeśli drzemał, to bardzo lekko, i że gotów do wszelkich usług.
Chłopa rozbudziło to do reszty. Obejrzał się, i psa machinalnie pogładził.
— Idź, — nagrzej się, Łyska! — mruknął, wpuszczając go do chaty, a sam drzwi zawarł i poszedł na gumno.