Otworzył jeden chlew: klacz gniada, grubopłaska, i źrebak dwulatek powitali go rżeniem, w głębi zabeczały owce. Otworzył drugi chlew: woły podniosły się powoli i, pyski ku niemu zwracając, wyglądały jadła; obok krowa i byczki niedorostki wyciągały szyje i szorstkie języki — wołając jeść.
Obejrzał każdą sztukę i wiśniowego „podręcznego“ po lśniącej szerści pogładził; ale gdy faworyt za nim na podwórze się napierał, pięścią go w brzuch uderzył i odpędził:
— Bodaj cię wilki popróły! — burknął, zamykając wrota.
Od obór poszedł ku stodole. Znowu zajęczały wierzeje. Stodółka prawie pustą była. Cep stał o ścianę oparty, na toku wczorajszy omłót leżał; w kącie pierwotny warsztat do sieczki; gdzieś w głębi — beczki z nasieniem wiosennem i reszta chleba.
Chłop się obejrzał i zamyślił markotnie.
Wtem od chaty głos się podniósł, kaszlący i zgryźliwy.
— Kalenik, a nu, Kalenik!
— Aha! — odparł chłop, wracając na podwórze.
— Chodź do chaty, a żywo!
Poszedł, ale nie żywo, rozglądając się na prawo i lewo.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/016
Ta strona została przepisana.