Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/017

Ta strona została przepisana.

Już z kominów szły dymy, już błyskały okienka, już skrzypiały żurawie studzienne, i już tam, zkąd słońce przyjść miało, czyniła się jasność.
Zbudziła się wieś — zbudził się dzień.
Kalenik wszedł do chaty — do sieni raczej zajmującej środek budynku.
Sień nie miała podłogi i pułapu, panował w niej zaduch kwaszonej kapusty i buraków, stały żarna, leżały pod ścianą kartofle, wisiały po ścianach pęki suszonych liści pod chleb, — obręcze, szmaty najgorsze; w kącie zrobiono zagrodę dla owiec kotnych.
Kalenik otworzył drzwi nalewo i znalazł się w izbie.
Tam powietrze było jeszcze cięższe, przesiąkłe dymem, kwasem dzieży, tytoniem domorosłym i oddechami kilkorga ludzi. Tu spali wszyscy: gospodarze chatni, Kalenik, i troje dzieci; tu mieściły się też kury, czworo małych prosiąt — i miliony robactwa.
Już wszyscy byli na nogach. Gospodyni, kobieta niestara, krzykliwa i brudna, stała przy piecu i nastawiała garnek z wodą na zacierkę; dzieci rozczochrane i senne wyglądały bezmyślnie śniadania; gospodarz, chłop jeszcze w sile wieku, ale wątły i blady, mył się, to jest nabierał do ust wodę, wylewał ją ztamtąd na ręce,