Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/019

Ta strona została przepisana.

Na dyspozycyą stryja obejrzał się.
— Dacie pieniędzy na drwa? — spytał. — Fura dwa złote.
— Nie dam. Albo ja taki głupi!
— To ja bez pieniędzy nie pojadę. Boh me! (Dalibóg). Trus ja do kradzieży. Raz sprobował — złapali: zaklął się drugi raz nie robić. Boję się, nie chcę!
— Durny ty! Albo to las sieją, orzą, żną! Albo-to pan sadził! Wyrosło darmo.
Ale Kalenik głową potrząsnął.
— Boh me, nie pojadę! — powtórzył uparcie. — Wy diad’ku do tego sprytny, ja nie. Mnie, ani chybi, strażnik złapie.
Stary przyjął to jako pochlebstwo. Oczy i usta przybrały wyraz pogardliwego szyderstwa i tryumfu. Ruda głowa, twarz o wstrętnych rysach miała pozór złośliwej małpy.
— Oj sprytny ja, sprytny! Ale też i nie senny i nie hultaj. Zamłodu tom nigdy nocy nie dospał. Były też u mnie woły gładkie, kobyła jak harbuz pękata, drwa suche, a nasiona zagraniczne. A byle lato, ojoj, u mnie bywało korcy kilka gruszek i jabłek w komorze. Pan przez to nie zginął — czort pana nigdy nie bierze!
Chłopak wyrostek, blady, z zuchwalstwem i wczesną swawolą w oczach, zbliżył się do