stołu i słuchał, ukazując w uśmiechu zawistnym rzadkie, ostre zęby. Był to syn gospodarza — „szkolnik” Kiryk.
Dwoje młodszych dzieci: dziewczynka dziesięcioletnia i młodszy nieco chłopiec, wytrzeszczały także oczy na ojca, oczy już dorosłych i złych ludzi.
Baba śmiała się, wylewając śniadanie w misę.
— Oj, były to czasy, były! — mruczała.
— I nigdy was diad’ku nie złapali? — zawistnie spytał Kalenik.
— Nie. Pan mnie do dziś dnia szanuje.
Parobek głową pokręcił.
— Ja truś! — rzekł.
Szkolnik pogardliwie nań spojrzał — i zaśpiewał:
Szedł ja, Hryc
Z wieczernic,
Ciemnej jednej nocy.
Siedzi gęś ponad rowem,
Wytrzeszczyła oczy.
A ja do niej: „Hyla, hyla” —
Jeszcze lepiej siadła.
Żeby nie kij, nie łomaka, (gałąź),
Była-by mnie zjadła.
Z dowcipu Kiryka zaśmieli się wszyscy. Był przecie uczonym rodziny, i chlubą.