Kalenik swego zdania nie objawił. Skończył jeść, wstał, na koszulę włożył kożuch, potem dwie świty, podrapał się i fajkę zapalił.
— Czas mnie jechać. Dajcie diad’ku pieniądze na siano.
Stary, stękając, marudząc, poszedł do komory i dość długo nie wracał.
Szkolnik tymczasem ruszył do szkółki, dzieci dojadały resztki śniadania, gospodyni rozczyniała chleb w dzieży, wyrzekając na swą dolę.
Kalenik ogromny kawał chleba włożył sobie do torby, za pas zatknął siekierę i krzątał się po sieni, zbierając sznury, widły i grabie.
Słychać było, że rozmawiał z towarzyszami, którzy wstąpili wywiedzieć się: czy razem ruszą.
Nareszcie stary przyniósł pieniądze.
Zaczęli je liczyć, powoli, mozolnie, rozkładając kupkami na stole. Były tam stare papierki, srebro, wytarta miedź. Mylili się po sto razy w rachunku.
Gdy doszli wreszcie do porozumienia, parobek te krwawe grosze zgarnął do chustki, uwiązał, i zachowując tysiączne ostrożności, schował za wszystkie świty i kożuchy, na piersi. Potem razem wyszli do bydła.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/022
Ta strona została przepisana.