Słońce, jak kuła czerwona, już wypełzło nad ziemię. Wieś roiła się ludźmi. W studni, przy chacie Kalenika, dziewczyna małoletnia, blada i mizerna, poiła dwie pstre krowy. Zsiniałe jej ręce ledwie wyciągały wiadro. Chłopi stanęli, patrząc na to.
— Rozbij-no mi wiadro, rozbij! — krzyknął stary — rozbiję ja tobie głowę, ty Prytulanka!
— Nie rozbiję — odparła pokornie.
— Gładkie Huców krowy, jak myte! — cmokając językiem, rzekł Kalenik.
— Co mają być chude! Albo to jego potem karmione, jak nasze, gospodarskie? Pańska pasza, pańskie siano, pańskie plewy, jak i oni wszyscy, — pańskie sobaki!
Mówił to, gdy z sąsiedniej chaty wyszło czterech ludzi. Wszyscy byli naschwał rośli i zamożnie ubrani. Przodem idący stary był ojcem, tamci trzej, do siebie i do niego podobni, widocznie synowie.
Stary musiał posłyszeć słowa Kalenika, bo się zatrzymał i odparł bez gniewu, spokojnie:
— My pańskie, a wy czyje sobaki, Sydorze?
Potem na Kalenika spojrzał i dodał:
— Wy, słyszę, po siano ruszacie; szkoda, chciałem was do młócki koniczyny zaprosić.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/023
Ta strona została przepisana.