Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/025

Ta strona została przepisana.

a poczęstunku się nie spodziewał, więc nie wstąpił do środka, tylko wołał z podwórza.
Z chatyny mizernej i małej, stojącej naprzeciw karczmy, wyszła w tej chwili dziewczyna z grabiami na ramieniu.
Wysoka była i zgrabna, świteczkę miała nową, chustkę białą na głowie, na nogach całe trzewiki.
Zpod chustki na plecy spadał warkocz złocisto-płowy, nadzwyczaj bujny, uwiązany czerwoną tasiemką.
Kalenik popatrzał na nią i pozdrowił.
— Dzień dobry, Łucysia.
— Dzień dobry! — odparła, spuszczając oczy.
— Do dworu idziesz?
— Ale, do młócarni.
— A co dają?
— Dwudziestkę.
— Mało. Nie warto robić.
— Będzie latem drożej — spokojnie odparła, jak pracownica doświadczona i cierpliwa.
Minęła go — i wtedy zobaczył ten warkocz przepyszny. Spoglądał na to żywe złoto — i przyszło mu na myśl, jak to sprawnie, bijąc kogo, obwinąć sobie te włosy około ręki — i zaśmiał się.