ne obszary błotnistych łąk, które dzierżawił żyd a kosili chłopi okoliczni, za ubodzy na sianokos w domu.
Czworo sań wbiegło w labirynt dróg, kreślących fantastycznie lodem pokrytą powierzchnię błot; trzeba było dobrze znać te zygzaki, by nie zabłądzić.
Kalenik prowadził. On to Perechreście znał dobrze. Tu, każdego roku, od lat kilkunastu, spędzał dwa miesiące, kosząc, często po pas w wodzie; suszył trawę, zbierając na wzgórku; tu nocował w szałasie, zajadany przez „meszkę” i komary; tu przymierał często głodem; tu, co zimy, o krwawy owoc swej pracy staczał bój z żydem i zawsze go przegrywał.
Powoli towarzysze go opuszczali, zdążając na swoje „wytyki” — nareszcie sam został.
Jego „wytyk” leżał najdalej. Po drodze spotkał obcego chłopa, i pozdrowili się, mijając.
„Obcy” był każdy, choćby mieszkał w Zaprudach, o pięć wiorst za Hrywdą. Tego Kalenik nie znał nawet. Jedną drogą jadąc, zaczęli rozmawiać:
— Wy z Hrywdy? Za sianem?
— Ale!
— Ja z Zamoroczenia. Przejeżdżał przez Hrywdę! Wielka wieś. Pola dosyć?
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/031
Ta strona została przepisana.