Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/037

Ta strona została przepisana.

— Zawierzę! Cóż! Widać, żeś uczciwy, a żal mi waszego bydła! Odwieziesz mi te pieniądze. Ot, pomóż wołu uwiązać.
Kalenik wpółdzikiego byka do sań utwierdził i kawał drogi Szczerbę przeprowadził, zanim się bydlak z losem pogodził i uspokoił. Zajęło mu to czas spory. Potem targ z żydem ukończył, i ruszył do stogu. Krótki dzień zimowy dobiegał końca i wiatr się zerwał nieznośny, ciskając w oczy śniegiem.
Nie lada robota była: przy zapadającym zmierzchu, na nagiem błocie, bez pomocy, ułożyć furę siana.
Wicher porywał siano z wideł, rozrzucał furę, obalał z nóg chłopa. Sto razy rozpoczynał od początku, pomimo mrozu, potem oblany.
Noc zapadała, a on sam był na tem odludziu, sam szamocząc się z wichurą, o wiele mil od domu, o wiele mil od ludzkiej pomocy.
W szarem tle nieba i ziemi zatarło się wszystko. Stóg czerniał tylko, a obok sanie nałożone, i klacz zbiedzona, opuściwszy głowę do ziemi. Człowiek, jak mrówka marna, pracował, nie ustając na chwilę. Niedaleko w puszczach łozy ozwało się żałosne skomlenie: to wilki głodne żer czuły i nawoływały się na wyprawę. Chłop na chwilę się zatrzymał, wzrok i słuch tam wytężył, siekierę pomacał u pasa.