Potem znowu się mozolił. Mróz widocznie zelżał, bo śnieg się lepił do stóp. Zabierało się na śnieżną zamieć.
Teraz Kalenik długiem drzewem — „rublem” — furę przyłożył i sznurami mocno przyciągnął. Od czasu do czasu, to bliżej, to dalej, jęczały wilki.
Śnieg począł padać, a raczej lecieć, jakby go ktoś garściami ciskał. Już i stogu o kroków parę widać nie było. Klacz się skuliła, zgarbiła, garnąc do kupy cztery nogi i głowę; tylko, gdy wilczy jęk tuż się rozlegał, chrapała dziko.
Kalenik się obejrzał. Nigdzie drogi, ni śladu; nigdzie nieba, ni ziemi: tylko ciemność, wicher i śnieg.
Wtedy westchnął głęboko, i pot z czoła otarł, i przeżegnał się. Zostać do rana — to go wilki opadną; jechać — to błądzić. Zdecydował się na drugie.
Założył klacz i wdrapał się na wierzch fury.
— W Imię Ojca, i Syna, i Świętego Ducha! — przeżegnał się raz, drugi, i ruszył powoli.
Droga była gładka, bo drogi nie było, tylko lód trochę śniegiem przykryty. Niekiedy w pobliżu łóz trafiały się zaspy, ale te klacz sama omijała.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/038
Ta strona została przepisana.