Zamieć szalała coraz gorzej; chwilami pęd wiatru tamował oddech, ostre igiełki śniegu siekły boleśnie twarz; klacz, zwalczona wichurą, stawała, ciężko dysząc. Gwizdy, jęki, łkania, chychoty, niósł wiatr.
Nieruchomy na swej furze, śniegiem okryty, Kalenik znosił wszystko i milczał.
Od rana raz pierwszy skosztował chleba. Tak był zimny, że zdawało mu się, jakby kęsy lodu połykał. Potem go sen morzył — i drzemał. Budził się chwilami, i rozglądał, ale wnet zapadały znowu ciężkie powieki, chyliła się na piersi głowa. Marzyło mu się, że siedzi u pieca, że wrócił szczęśliwie do Hrywdy, że bydło „podobało” siano, że już zjadł wieczerzę ciepłą i odpoczywał.
Klacz poczciwa wiozła śpiącego ostrożnie, powoli.
Spuszczała głowę do ziemi i węszyła jak pies, i niestrudzona szła, i szła.
Godzinę, dwie może, spał Kalenik. Wreszcie na dobre się rozbudził; strach go zdjął.
Zlazł z fury i, na kolanach pełzając, śladu szukał; ale wszędzie śnieg świeży leżał i coraz więcej go się słało z grubych, siwych chmur.
Dalej i dalej posuwał się parobek, jak rozbitek na morzu, ni kierunku, ni brzegu nieświadomy.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/039
Ta strona została przepisana.