Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/041

Ta strona została przepisana.

Stary on, niesilny, w chacie mała z niego pociecha; jakby i przepadł, to co?
Tylko szkoda-by było klaczy, żeby zmarniała, bo źrebięta daje śliczne i żadnych narowów nie ma. Klaczy tej pół wsi im zazdrości.
Potem myślał Kalenik, że ta zamieć — niczyja to sprawa, tylko Czyruka. Złość miał na nich, że go nie podwieźli, spotkawszy na drodze.
Wreszcie pomyślał o Szczerbie, i o półwłóce pola, o sposobie oddania mu długu jaknajpóźniej, o tłustych krowach Huca, i o wielkiej mocy w ręku najstarszego z synów gumiennego, Matwieja!
A w końcu już nie wiedział: o czem myśleć — więc znowu zaczął ranku na niebie wypatrywać.
Szarzało, a wściekłość śnieżycy gasła. Jeszcze godzina, a dojrzał Kalenik kontury nieba i ziemi, szare punkciki stogów i łozy, i nagle rozpoznał, gdzie był.
Wstał i osłupiałe oczy w jeden punkt wlepił.
Mamidło to? zmora? Stał o kroków dziesięć od stogu, który mu się zdał znanym, podszedł tam i poznał swój własny stóg.
Po całonocnem błądzeniu wrócił, zkąd był wieczorem odjechał; klacz, kręcąc tu i tam,