wpadła na swój własny tór, i Bóg wie, ile razy opisali błędne koło, Bóg wie, ile razy mijali ten stóg, aż się zwierzę, zupełnie zmordowane, przy nim zatrzymało.
Kalenik długi czas nie chciał uwierzyć. Nareszcie kilkakroć się przeżegnał i splunął.
— Czart wodził! — zamruczał zabobonnym strachem zjęty.
Dzień się zrobił zupełny. Teraz chłopa ogarnęła ślepa złość na klacz.
Wgramolił się na furę i gnał zwierzę poczciwe, batem bez litości okładając i klnąc.
Mścił się na niem za mitręgę, za swój głód i zmęczenie. Po chwili znalazł się na przysypanym szlaku i umykał z tego Perechreścia przeklętego do domu.
Ludzi prawie nie spotykał, spotkanych nie pozdrawiał, tylko w duchu życzył im nocy podobnej.
O zmroku już dobił się do Hrywdy. Pierwszym, kogo ujrzał, był Oksenty Czyruk. Spojrzeli sobie w oczy i minęli się bez słowa; ale Kalenikowi się zdało, że twarz starego czarodzieja wyraża złośliwy tryumf, i zalękły odwrócił oczy.
Znalazł się wreszcie na własnem podwórzu.
Wyszła naprzeciw niego gospodyni, rozpytując o powód spóźnienia.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/042
Ta strona została przepisana.