Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/053

Ta strona została przepisana.

— A musi tak! — apatycznie odparł parobek, znowu swe złote włosy wichrząc.
— I jeszcze o jedno prosić będę! — wahając się mówił dalej.
— O co? — spytał Huc.
— Żeby wy Matwiejowi pozwolili nasze „sieni“ postawić. Ja do siekiery niesprawny, a on majster pierwszy.
— A diad’ko twój? Toż cieśla!
— Leży chory. Musi umrze! Rany ma na nogach; róża pobiła do kości.
— To czemuż ratunku nie szuka?
— Dał Czyruk ziele.
— Niechby do pani poszedł. Sławnie od róży leczy.
Kalenik obojętnie ramionami ruszył.
— Matwieja nie dam, bo służbę ma. Teraz u nas we dworze dostawy kartofli. Nie ma czasu.
— Ja-by za niego stanął na ten tydzień. Poratujcie, bo sam rady nie dam.
Matwiej wrócił, ale się do rozmowy nie mieszał. Szczątki wiadra pobitego z sobą przyniósł i oglądał, jakby je naprawić.
— Chcesz, Matwiej? — spytał ojciec.
— Niebardzo. Konie mi „pogłumi!“ (zaniedba).