Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/062

Ta strona została przepisana.

rumienione od mrozu policzki kraśniały jak jabłka dojrzałe.
Zpod brwi parobek na nią długo patrzał i znowu splunął.
Przed tygodniem odwoził do Zamoroczenia Szczerbie owe dwa ruble i poznał jego jedynaczkę.
Tęga była, czerwona, silna i zdrowa. Kalenik poznał, że mu ją chętnie dadzą, a z nią dwie krowy, troje owiec i trzy „bodnie” (skrzynie) odzieży. Mówili już nawet o tem ze stryjem, i projekt był gotów — czekał jesieni.
Teraz splunął ze złości, że Łucysia za cały dostatek miała swój złoty warkocz: ani krów, ani bodni. Dzwon oznajmił koniec obiadu: rzucili się wszyscy do drzwi. W tłoku Łucysia znalazła się tuż przed Kalenikiem. Porwał ją za te urokliwe włosy i mocno targnął: syknęła, obejrzała się.
— Boh! — szepnęła, a oczy jej stanęły we łzach.
Przywykły na podobne zaczepki odbierać śmiech bezczelny lub grube przekleństwo, zawstydził się Kalenik okropnie łez cichych i tego jednego słowa. Prędko cofnął rękę. Ona wnet mu znikła z oczu.