Wieczorem wracał z Hucami, i znowu ją ujrzał. Szła sama, bardzo prędko, bojąc się zaczepki.
Stanowiła we wsi rzadki wyjątek uczciwości i dobrej sławy. To, w połączeniu z ubóstwem, było powodem, że jej nie lubiły rówieśnice i parobcy.
W chacie zastał Kalenik zupełne rozprzężenie.
Najęta baba warzyła posiłek. Sydor był w karczmie. Kiryk niewiadomo gdzie. Dzieci, skulone na ławie, patrzały, jak wilczki młode, to na matkę, to na garnek. Chora była nieprzytomna, płachtą przykryta.
Na szarem płótnie pościeli czerniały jej ręce spracowane, do szponów raczej podobne, i czerniała twarz chuda, koścista, otoczona siwiejącemi kudłami.
— Diedyno! (stryjno) — zawołał na nią Kalenik, pochylając się nizko i świecąc sobie lampką.
Spojrzała przecie na niego.
— Co wam? — zagadnął.
— Umieram, Kalenik, umieram! — wyszemrała. — Nie będę już jeść i pić; nie zobaczę bożego słoneczka! — Schowacie mnie do ziemi — do siwej — na Kniazie!
— Chcecie może księdza?
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/063
Ta strona została przepisana.