Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/066

Ta strona została przepisana.

— Nie! Nie będę. Boh me nie będę. Nie biegnij. Ile tobie lat?
— Nie wiem. Matka wie.
— Chodziły już do ciebie swaty?
— Nie.
— Żeby u ciebie pole było, albo dobytek, tobym ja przyszedł, i tę kosę obciął, i namitką przykrył.
Dziewczyna spojrzała ukradkiem na niego.
— Nie tybyś jeden wtedy był!
— A możeby ty mnie wybrała? Powiedz.
— Co ja mam mówić? Ty bohatyr (bogacz), a ja sierota. Może mnie „spodoba“ kto biedny, to i pójdę — taj kosę dam.
— A żeby ja biedny był?
— Toby ja ciebie polubiła może.
— A jakżeby ty lubiła?
— Ot, takim-byś nie był, jak teraz. Miałbyś jak śnieg białą koszulę, i odzienie całe, i tak-byś dwa dni bez obiadu nie przepadał.
— Dobra-by ty była! — zamruczał i zamyślił się.
A potem nagle objął ją wpół i do siebie przycisnął.
— A ja-by ciebie lubił mieć. I biłby, żebyś na drugiego spojrzała! — rzekł, dusząc ją w swem niedźwiedzim uścisku.