Nie biła go, ani klęła, tylko, wyrwawszy się z jego ramion, pobiegła pędem do wsi. Posłyszał, że łkała.
Chciał dopędzić, ale się powstrzymał i zawrócił do chaty. Po twarzy błąkał mu się uśmiech, gość rzadki, gość osobliwy.
Wszedł na podwórze i stanął, potem podstąpił, i machinalnie czapkę zdjął.
W izbie już trup królował, — na ławie, na honorowem miejscu.
Z domowych nie było nikogo, tylko pod piecem drzemały dwie stare baby, obce, z bractwa, a blizko nich stała butelka z wódką, na pociechę.
Świeca wielka kościelna oświetlała Sydorową.
Ubrana była odświetnie i minę miała odświetną, uroczystą i poważną.
Czarne, do szponów czy grabi podobne, ręce odcinały się i teraz ostro, na białej świcie skrzyżowane, bezczynne już. Chyboczący płomień świecy mamił, jakby jej wciąż po twarzy drgania się snuły, jakby jeszcze płakała.
Kalenik długą chwilę tak stał i patrzał. Do izby za żadne skarby wejść-by się nie ośmielił, bo bał się trupa.
Potem obejrzał sień, która pod ręką Matwieja rosła, i wyszedł na ulicę.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/067
Ta strona została przepisana.