Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/069

Ta strona została przepisana.

Parobek wypił i wyszedł. Noc była gwiaździsta i mroźna. Obejrzał się, namyślając: kogoby o to ostatnie drzewo prosić, gdy w tem Karpina Huc prawie się na niego natknął, prędko biegnąc.
— A co? Umarła wasza baba! — rzekł.
— To nic, że umarła; pora jej przyszła. Ale to bieda, że stary pije za ostatni grosz, a o trumnie nie pomyśli. Desek niéma.
— Możeby nasz bat’ko wam dał. Pan mu kopę tarcic darował jesienią. Leżą na strychu.
— Już mnie i srom wam tyle dokuczać.
— Co tam? Nasz bat’ko lichego wam słowa nie rzecze. Spytajcie. Niéma czasu czekać.
Poszli razem. Huce wieczerzali właśnie, gdy Karpina gościa przyprowadził i interes jego sam opowiedział.
— Matwiej! — rzekł stary. — Cztery deski zrzuć ze strychu, i domowinę zaraz zbijcie.
Potem zpod siwych brwi na parobka spojrzał, i dodał:
— Dwa dni ja nie widział, żeby ty obiad jadł. Ołenia, daj jemu łyżkę. Skosztuj, Kalenik, jak pańskie sobaki jedzą!
Parobek zrozumiał wymówkę.
— Ja tak na was nie mówił! — zaprzeczył nieśmiało.