Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/071

Ta strona została przepisana.

Kalenik prowadził woły do sań zaprzężone, na których trumna bielała; za trumną szło kilka ciekawych bab, chłop z łopatą i posługacz kościelny, niosąc trochę święconej wody i kropidło z żytnich kłosów.
Baby czasem zawodziły z obowiązku, a Kalenik wołom wymyślał, ilekroć skręciły z drogi.
Gdy stanęli między sosnami, spuszczono trumnę do płytkiego dołu i zarzucono ją bryłami zmarzłej ziemi i śniegiem. W głowach Kalenik mały krzyżyk zatknął; mogiłę przyłożono laską brzozową i rzucono na nią owych żytnich kłosów wiązankę.
Teraz było po wszystkiem. Kalenik z grabarzem, plecami do mogiły zwróceni, patrzali na kartofle: i radzili czy nie wartoby było nawozem ich przykryć?
— Broń Boże pomarzną — troskał się parobek.
— Pod nawozem zgniją! — twierdził chłop.
Baby już wracały do wsi, więc i mężczyźni na sanie wsiedli i za niemi ruszyli.
— Najlepiej zostawić, jak są. Zima ostra, ale i śniegu niemało! — zadecydowali, raz ostatni na kartofle patrząc.
W chacie Hubeni zastali wódkę, kaszę i Sydora.