Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/074

Ta strona została przepisana.

i dostatek cały — miała tę jedynaczkę. Łucysia siedziała naprzeciw ognia, rozebrana z niezgrabnej świty, z odkrytą głową. Na białej koszuli miała paciorek sznurek i kilka mosiężnych medalików, a złoty warkocz widać było w całej okazałości. Śliczna była, smukła, dorodna, pełna młodości uroku.
Zapłoniła się aż po szyję na widok parobka, a on pozdrowił ją Bożem imieniem.
— Możebyście mi bieliznę poprały! — rzekł. — Baba umarła i nawet czystej koszuli nie zostawiła.
Łucysia milczała, a matka jej odparła zcicha:
— Zostawcie szmaty. Upierzemy. Ale to mi dziw, że z tem kłopot macie! Toż dziewcząt kopa gotowa wam usłużyć. Pewnie do Wielkanocy wesele u was będzie!
— Będzie, ale nie tutaj — w Zamorczeniu. Póki co, to u nas wszystko się pomarnuje bez gospodyni.
— Szkoda nieboszczki! — westchnęła Makuszanka — Dzieci małe. Mocno bił Sydor — mocno! Byle mu biedy nie było.
— Ii nie! — Żeby tak na skorym razie zastygła, toby może szukali — ale toć chorowała! Pochowali mocno, ale mi strach, żeby nie przyszła w nocy.