Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/075

Ta strona została przepisana.

— Bożeż mój! — krzyknęła Łucysia.
— Nie przyjdzie! — potrząsnęła głową stara. — Tacy przychodzą, po których bardzo płaczą, bo im te łzy dokuczają. Tak-ci mój Michałko do mnie przychodził, nieboraczek.
Na przędzę spadło łez kilka, zatrzęsły się jej wargi, zadrżały powieki. Westchnęła ciężko.
— Synek wasz? — spytał Kalenik.
— Synek maleńki! — Nie widział jego ojciec, bo go tejże jesieni wzięli do wojska. Hodowałam go jemu na pociechę — jakby wrócił. A ot — i nie dochowałam, a Todor nie wrócił nigdy!
Dziewięć latek było chłopczynie. Zdrów się chował.
Z roboty raz wracam — od kartofli; Łucysia mnie spotyka i opowiada: — Bawili się na ulicy, aż tu drogą „cudzy” człowiek jedzie. Ino stanął i popatrzał, a wnet chłopca coś rzuciło: to zimnem, to gorącem trzęsie. Dopadłam do chaty — patrzę: dogasa dziecko jak świeczka, tylko oczkami sinemi łypie, rączkami za gardło się chwyta, jak stary stęka. Nie gasili ognia tej nocy, a nad ranem — jakem go w rękach trzymała, tak się wyprężył i, jak ta „ptaszka“, przepadł.