Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/076

Ta strona została przepisana.

Mój ty, Boże, — mój ty, Boże — tak moje hodowanie i życie się skończyło! Wzięli i schowali — i jakby Michałka nigdy nie było...
— Dzieci jak muchy zmierają! — rzekł Kalenik.
— Zmierają! To pewno! Ale u mnie nie powinny zmierać! U gospodarzy jak umrze drobina, to im zostaje pole, i woły, i chleb; zostaje mąż żonie — a mnie co? Te dwoje sierotek to moje pole było, i woły, i chleb, i mąż! Jakby wam, Kalenik, to gwałtem zabrali, cobyście rzekli na krzywdę taką krwawą?
A jaż baba, wdowa, sierota! Ja nie klęłam, i nie gwałtowałam. Ot tylko z tego żalu ni miejsca sobie znaleźć nie mogłam, ni żadnego pocieszenia.
„Slozy” — moje skargi były, i prośby i podania; slozy jadłam i piłam, slozami drogę znaczyłam.
Mówili mi ludzie mądrzy: — „Nie płacz; dziecku spokój daj”. Ale ja głupia byłam, aż wreszcie on sam przyszedł — przyszedł pewnego wieczora, kiedym sama pociemku w chacie siedziała u komina — ot, jak teraz.
Przyszła detyna moja biedna pod okienko — i w szybkę zastukał.
Na dworze miesiąc stał, a ja patrzę. Tę-ci świteczkę białą miał, i czapeczkę rogatą,