i taki biały, przezroczysty, zastukał w szybkę, a ja zmartwiałam: ni głosu dobyć, ni ruchu uczynić!
— Maty! — woła cichutko.
Słucham, i słucham.
Znowu szybka dzwoni — rączkę jego widzę.
— Maty, otwórz! — prosi.
Boże mój, Boże. Jakże ja mu chatę otworzę, kiedy on nie mój już — nie mój?!
A tu szybka trzeci raz dzwoni, i trzeci raz detyna szepce:
— Maty — otwórz!
Nie otworzę, synku, nie otworzę. Z chatyś wyszedł jako twój bat’ko do armii, żeby się nie wrócić. Ubrałam ciebie jak na gody, usłałam ci miękko, dali ci chatę i ziemi dali. Chyba ja do ciebie pójdę, ale nie ty do mnie. Naskróś ziemi posłyszałeś mnie, i przybiegłeś! Łzami cię ruszyłam od twego teraźniejszego dziedzictwa!
Ja wiem, że prosisz, bym ci niebo otwarła, bym cię żalem nie ściągała do siebie!
Słucham, i patrzę, i tak myślę, a ta detyna za oknem, co zrazu smutny był, teraz się uśmiecha i główkę kłoni. Więcem na ziemię runęła, i przysięgłam go nie zatrzymywać.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/077
Ta strona została przepisana.