Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/079

Ta strona została przepisana.

— Izmat’ (dużo). Wnuków już się nie doczekam, — odparł z lekkim uśmiechem.
— Czemu? Sto lat żyć możesz.
— Sto lat?! Żeby z torbą chodzić! Boże broń! Albo to mnie dzieci darmo karmić będą! Wygonią z chaty.
— Różne bywają dzieci. Mnie Łucysia nie wygoni.
— Żebym ja matkę miał, żebym miał! Siedziałaby do śmierci przy piecu, i kaszą bym ją karmił. Porzuciła mnie maleńkim. Żeby jej to Bóg darował! Silna była, zdrowa, robocza. Na śmierć jednakże i Czyruk nie poradzi.
Kogut, zamknięty pod piecem, załopotał skrzydłami zapiał przeraźliwie. Parobek wstał opieszale.
— Pierwsze kury! — mruknął. Zasiedziałem się bez miary. Ostańcie zdrowe!
— Szczęśliwie! — odparły obie.
Wyszedł. Noc była czarna jak smoła. Na progu swej chaty spotkał żyda arendarza z workiem.
— Co ty ukradł? nechryste! — zawołał.
— Ukradł? Oddaj coś winien za wódkę na pogrzeb! Ja zastaw wziął od tego pijanicy.
Chłop w głowę się podrapał, i nic więcej nie mówiąc, wszedł do izby.
— Co on wziął? — spytał stryja.