Więcej nic im uczynić nie mógł, ale chleba, choć kupnego, choć pożyczonego, im nie pożałuje.
— Pójdę jutro do dworu! — rzekł Sydor. — Zaniosę pani lnu kosę, poproszę maści. Dobrze ty radził.
— To żyd dobrze radził! — z kąta swego Kiryk się ozwał.
— Milcz! — krzyknął ojciec groźnie.
Szkolnik się roześmiał, ale ucichł.
Ale Kalenik ciekawy nie był. Rozebrał się i prędko zasnął.
Nikt Sydorowej nie wspomniał. Ciężki żywot zbyła w tej chacie, i bez śladu przeszła. Na ławie, gdzie umarła, teraz skuliły się sieroty. Została po niej przęśnica, łyżka drewniana, i garść szmat, w chacie — trochę więcej miejsca, w garnku jej — część jedzenia.
Nikt jej nie pożałował, nie opłakał. Umarłabo w porę, na przednówku. Nim roboczy czas nastanie, druga tu będzie u komina, przy dzieży, na zagonie — druga, młodsza, którą bić można bezkarnie, póki jej skwary, mrozy, praca nie wycieńczą przed czasem. A po tej trzecia przyjdzie, czwarta, dziesiąta i każda tej chacie życie zostawi, temu zagonowi zaprzeda krasę, pot, łzy — i każda tak spocznie — cicha...
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/081
Ta strona została przepisana.