Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/082

Ta strona została przepisana.

Nazajutrz Sydor wybrał się do dworu, z kijem ledwie wlokąc nogi. Zaglądał tu i tam, zanim trafił do pani. Kobieta to była młoda, poważna, nad wyraz łagodna. Wywiedziawszy się o chorobę starego, obejrzała te nogi poranione, sama je opatrzyła, dała mu szmat cienkich, maści, nauczyła, jak ma dalej postępować.
Sydor błogosławił ją, szczęścia i doli życzył, po rękach całował, zaprzysięgał odsłużyć.
Potem ową kosę lnu wydobył, ale pani odsunęła ją, głową potrząsając.
— Nie, Sydorze. Za lekarstwo zapłaty nie biorę. Schowaj napowrót. Jeśli wyzdrowiejesz, to będę miała dostateczną zapłatę. Idźcie z Bogiem!
Chłop powtórnie błogosławił i dziękował.
Chciał nogi pani całować, obiecywał stokrotne usługi.
Słuchając, pani uśmiechała się smutnie. Niestety! doświadczoną była, i straciła dawno wiarę.
Sydor wyszedł i znowu po drodze tu i tam się rozglądał, zanim swe kroki ku wsi skierował. Przy bramie zobaczył zamek z kluczem, zapomniany zapewne.
Obejrzał się w koło — schował go w zanadrze. Potem o wiele prędzej, niż był przyszedł —