Kalenik łyżkę położył i świtę naciągnął na grzbiet, ale stary powstrzymał go:
— Coto! Będziesz darmo się mordował! Toć trzeba nam trzem iść, ze sznurami, z wozem, z kobyłą! Co ty, babo, dasz za fatygę?
— Dam co zechcecie! — wołała desperacko baba.
— Nu, dasz dziewczynę do grabienia siana w Perechreściu?
— Oj dam! — jęczała, odchodząc od przytomności.
— Nu, to dobrze. Niechaj dziewczyna siermięgę zostawi w zastaw: jak skręcicie, to siermięga nasza.
— O Jezu! — szepnęła cichutko Łucysia, ale bez protestu zdjęła świteczkę z siebie i została w koszulinie przemokłej, wciąż na Kalenika spoglądając.
Stary zastaw wziął i do komory zaniósł, a tymczasem Kalenik chwycił sznury, siekierę, drąg, i przodem ruszył.
Kobiety szły za nim, zawodząc, jak na pogrzebie. Szczęściem noc była jasna: trafili bez błądzenia na miejsce wypadku.
Krowinę istotnie chwyciło trzęsawisko, zalała woda wezbrana. Leżała skostniała, łeb nad wodą wznosząc i wzrokiem gasnącym wyglądając pomocy.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/090
Ta strona została przepisana.