Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/091

Ta strona została przepisana.

— Krasia, Krasia! — zaczęła ją z płaczem wołać Łucysia. Krowa poruszyła się rozpacznie, i wydała słabe mruczenie.
— Nie płacz! Będzie żyć, kiedy dotąd nie utonęła — rzekł do dziewczyny Kalenik.
Zrzucił świtę i wszedł do wody; za nim odważnie szła dziewczyna.
— Zmarzniesz. Siedź na brzegu! — burknął.
— Nie, już ja trzy razy przy niej byłam, tylko nie dałam sama rady! — odparła, szczękając zębami.
Weszli tak w wodę po pas, stanęli nad krową.
Jeszcze resztki lodu niosła struga, a zimno tamowało oddech. Na brzegu Makuszanka lamentowała.
Kalenik otoczył krowinę sznurami, końce przez ramię sobie założył; skupił się, i począł ciągnąć ku brzegowi. Łucysia łeb Krasi utrzymywała nad wodą.
Parobek sapał i stękał, w pół zgięty, pracując jak dla siebie, zrobiło mu się ciepło nawet w tej wodzie lodowatej. Był pewny, że i Matwiej Huc siłacz wioskowy, nie dokazałby tyle, i dumą go to napełniało wobec dziewczyny.