Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/092

Ta strona została przepisana.

Wlókł krowinę, sam ledwie mogąc wydobyć nogi z mułu, pobudzał go do nadzwyczajnych wysileń, cichy dziękczynny szept Łucysi.
— Mój sokołyku, mój łabędziu. Daj tobie Boże wszystko dobre, że ty nas ratujesz!
Na brzegu stał już Sydor z wozem, ale nie kwapił się z pomocą; stał Kiryk i przyglądał się bezczynnie.
Wydobył Kalenik z kobietami krowinę na suche. Leżała jak martwa, sztywna.
Podniesiono ją zapomocą drągów na wóz i Sydor popędził klacz.
— Padlinę przywieziemy do wsi — rzekł.
Wzmógł się płacz kobiet, który Kiryk przedrzeźniał.
Kalenik, skostniały, pobiegł przodem. Od przymrozka nocnego sztywniała na nim zmoczona bielizna, dzwoniły zęby, pot zamarzał.
Dopadł chaty i prędko na piec się wgramolił.
Miejsce to pożądane zajmował chyba w nadzwyczajnych wypadkach. Był to tron gospodarza.
Dym tam był gęstszy, ale ciepło rozkoszne. Skulony na glinie, parobczak tajał i sechł. O zmianie bielizny wcale nie pomyślał. To należało do niedzielnych przywilejów. Para, upał