Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/101

Ta strona została przepisana.

Roiło mu się, że je mu Huc zamienił.
Nazajutrz było święto.
Niebo na tę uroczystość wymiotło chmury, aż hen na skraj, nad bory; ubrało się w odświętny błękit, wiatr nie smagał, ale gładził, słońce odwiedziło mroczne głębie podwórza chat, zajrzało do izb czarnych i, jakby przerażone tem, co tam ujrzało, umykało coraz dalej i wyżej.
W chatach od wczesnego rana panował ruch uroczysty.
Uroczystość-bo to była rzadka, tygodniowego ochędóztwa. Myli się starzy i młodzi, dziewczęta i kobiety zaplatały warkocze, dzieci przemocą zanurzano w wodzie, wszyscy oblekli czystą bieliznę.
Chlebowym kwasem z dzieży pomyte włosy straciły wszelki pozór włosów, wyglądały jak peruki, ściśle głowę otaczające, szare płótno koszul zachowywało odświętną sztywność; kto posiadał buty, czernił je smarowidłem od wozu.
Inny, niż zwykle, gwar obejmował zagrody.
Były tam swawolne śmiechy dziewcząt, dowcipy parobków, krzyk dzieci, gospodyń długie rozhowory. Powszedni ranek tłumił te wybuchy koniecznością pracy; dziś rozwiązywały się usta — i namiętności.