Niech mu to moje płótno na śmierć służy, niech go w niem robaki toczą, niech mu z każdej nitki rana stanie na ciele, niech mu oczy wyjdą, niechaj go wilkiem wodzi po błotach!
Jako te świeczki płoną, tak niechaj go gorączka pali, niechaj mu węgły ogień weźmie, niech mu dobytek poniszczy. Tak ja go przeklinam i przeklinać będę co dnia, co nocy, co ranka, co wieczora, jedząc i pijąc, śpiąc i pracując, żeby on zmarniał, żeby on przepadł, żeby go na rozstajach dyabeł zadusił. Amen.
Ludzie słuchali, rozstępowali się, żegnając, przerażeni i uszanowaniem zdjęci! Po ciele Kalenika dreszcz przeszedł. Usunął się i on; baba została u obrazu na ziemi i mówiła dalej — ciągle, a świeczki paliły się, skwiercząc, a z lnianych knotów długie pasemka dymu wstępowały do góry.
— Boże, zmiłuj się! Zmiłuj! — raz drugi chór szkolników zaintonował. Ostre wonie kadzideł rozeszły się po tłumie, który się znowu zakołysał, do ziemi po kilkakroć czoła chyląc.
Teraz w głębi głos księdza się rozległ, czytającego ewangelią.
Pojedyncze słowa i dźwięki dobiegały tylko uszu.
— Cytże! Cyt! — wołali starsi.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/110
Ta strona została przepisana.