Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Ale już młodżież rzuciła się do odwrotu z hałasem okropnym i tratowała, kogo nie pociągnęła za sobą.
Słychać było:
— Puść! Zadusisz! Bodaj ciebie licho zjadło!
— A dasz porcyą? Zadatek na flis wziąłeś.
— Boh me! Nie udawaj. Albom nie widział, jak cię Kipryan ściskał!
— To święto. Niech żyd garniec postawi, a nie, to go ze wsi wyrzucić.
— Ty złodzieju! szelmo! Wyjadaczu!
Wysypali się przed kościół. Twarze były czerwone i spocone od zaduchu i ścisku. Na cmentarzu tu i ówdzie zaczynały się bijatyki.
Blizko drzwi Kalenik spotkał stryja.
— A co? Byliście u spowiedzi? — spytał.
— A jakże! — Sydor się zaśmiał tryumfująco.
— Chytry ksiądz, ale ja jeszcze chytrzejszy. Zachodził on mnie z tej strony, zachodził z tamtej. Pytał prosto i krzywo, godzinę męczył — a taki ja jemu nic nie powiedział.
— Aaa! — zdumiony zawołał Kalenik, przejęty dla stryja rzetelnem uszanowaniem. — On i mnie męczył tamtej niedzieli, ano ja durny mówił ak na wszystko!