Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/114

Ta strona została przepisana.

bo psy jak tę kostomachę (szkielet) zobaczyły, łają jak wściekłe.
Ogromny, homeryczny śmiech ogarnął karczmę ludźmi natłoczoną.
Czyruk poskoczył z miejsca.
— A nu, pomocujem się! — krzyknął, zwijając pięści.
Rzucili się na siebie. Rozległy się głuche razy.
Kobiety zbiły się w kąt, krzycząc; mężczyźni po każdym mocniejszym ciosie śmieli się z rozkoszą.
Tak na tokach wiosennych w głuchej puszczy biją się dwa głuszcze-współzawodniki, a reszta, ostąpiwszy plac walki zdaleka, oczekuje rezultatu, nie pomagając ani broniąc.
Pomimo wątłej postawy, Tychon, złością podniecony, bronił się dzielnie w niedźwiedzim uścisku Kalenika.
Leciały garściami to płowe to czarne włosy, to jeden to drugi przypadali do ziemi i porywali się znowu, u jednego i drugiego krew była na twarzy i odzież potargana.
Nareszcie Hubenia za piersi porwał Czyruka, podniósł w górę, i cisnął z impetem o ziemię.
Straciwszy grunt pod stopami, Tychon runął, krew mu się rzuciła nosem i ustami, pozostał nieruchomy.