— Teraz idź i wykupuj, idź proś! — sapał Sydor. — Ja nie pójdę oczami świecić. Bogdajby ten dwór, zgorzał, bogdajby ich licho pobrało! Nu, idź! idź!
Znowu zwrócił się do pieca i w czarną tę norę szturchał.
— Nie wyleziecie, szczenięta! Zobaczym. Wpadniecie w moje ręce! Żywcem was ze skóry obedrę!
Żałosny jęk dowiódł, że trafił w któreś. Kalenik znowu mu Kociubę z rąk wyrwał.
— Nie ruszcie dzieci. Winien ja; to winien! Zakolecie które, będzie sąd. Toż małe, ledwie zipie! Dajcie pokój! — przekładał.
Piec deską zasunął, starego odprowadził na stronę.
— Pójdę, wyproszę ten raz jeden. Jutro sam paść będę. Nie złoście się tyle!
Trochę się ogarnął i pobiegł do dworu.
Podniecony rozlicznemi wrażeniami był śmielszy niż zwykle.
Trafił do ekonoma.
Ten go wyfukał, wykrzyczał, ocenił szkodę na pięć rubli, groził sądem, nareszcie wypchnął za drzwi.
Chłop stanął na ganku, z bierną, apatyczną, cierpliwością, i czekał, sam nie wiedział czego.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/117
Ta strona została przepisana.