sznurku, i włóczyła je po ziemi, a Sak szedł za nią z kijem, i bił je, i wołał:
— To Kiryk, a to bat’ko. Masz tobie, bat’ku masz tobie, Kiryk! A nu, a nu!
Wreszcie Mokrenię zazdrość zdjęła, więc zmienili role.
— Ty ciągaj Sak, a ja będę bić!
Sowięta już nie żyły. Bezkształtną massę puchu i krwi suwali dalej, po błocie, i wśród śmiechu wołali na wyścigi, bijąc i depcząc.
— To bat’ko, a to Kiryk! Bij bat’ka, bij!
Kalenik minął je obojętnie, rad, że jeść nie wołają.
Z nieba nów srebrny tej zabawie się przyglądał, a gwiazdy mrugały — jak oczy — łez pełne!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Na „Bocianie łapy“ powrócił.
Kalenik zapamiętał ten dzień. Było to przecie święto, nie kościelne i nie dworskie, ale święto.
W przeddzień gospodynie napiekły „Bocianich łap“. Były to placki dziwacznej formy, które o świcie gospodarze rzucali ku niebu, odmawiając przyjętą od wieków formułę: