czenia i gorąca mało się je, kiedy zbytecznemi się stają buty, kożuch, czapka!
Szczęśliwy był Kalenik; żeby jaka-taka baba w chacie, nawet-by się nie żenił, żałując kilkudziesięciu rubli, które zdobyły się na coś innego.
Ale baby nie było, i Sydor groził, że sam się ożeni, jak się chłopiec będzie ociągał.
Na Zielone Świąta obmyślano gody. Z kim, o tem mowy nie było. Kalenikowi nie było to zupełnie obojętne. Swachy zaglądały często, rając to jednę to drugą; Sydor decydował się, albo na, Szczerbiankę z Zamoroczenia, albo na Syluków jedynaczkę.
Parobek swatom tym, naradom, namowom przysłuchiwał się w milczeniu, nie wtrącając słowa.
Z lulką wzębach, zmęczone dźwiganiem sochy ramiona złożywszy bezwładnie, siedział na ławie, spluwając tylko od czasu do czasu.
Apatyczna jego twarz nie ożywiała się na chwilę, senne oczy patrzały w próżnię lub w ogień komina, myśli były na zagonie, który dziś orał, lub w chlewie, gdzie woły spoczywały.
Tylko co Soboty wieczorem nie było go w chacie. Wracał późno, czystą bieliznę cisnąc w zanadrzu, i wtedy czasem gwizdał nutę weselnej pieśni.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/126
Ta strona została przepisana.