Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/127

Ta strona została przepisana.

Noce stawały się coraz krótszemi. Po wieczerzy ledwie parę godzin trwał spoczynek; potem w noc srebrzystą, na białą rosę, wypędzał woły i pasł je po rowach, po skrajach dróg, po miedzach.
Teraz więc spał z rozkoszą. Przez szczeliny ścian starych słońce do niego zaglądało coraz z innej strony — mijały godziny.
W chlewie robiło się szarawo, po belkach siadały do snu wróble, świergocąc na dobranoc, pod dachem drzemiąca sowa wyciągała skrzydła do lotu: dzień dobiegał kresu.
Kalenik się przecknął i wstał opieszale.
Poczuł głód i nudę wielką, ziewnął raz i drugi siermięgę włożył i wyszedł na podwórze.
Zmrok już był tak przejrzysty i cichy, że nawet chłop to zauważył i uczuł nieokreśloną błogość.
Chwilę stał, wahając się. Za chatką Łucysi była gąszcz czeremchy w kwiecie, kędy chadzał co Sobota; w chacie był garnek z zacierką...
Tam iść, czy tu?
Poskrobał się w głowę pełną słomy i pyłu, i zawrócił do chaty. Zacierka przemogła rywalkę o złotym warkoczu.