Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Siadł ze stryjem nad misą. Do chaty na noc schodziły się kury, gęsi i prosięta, wnosząc gwar ogłuszający; karmiono je, nie troszcząc się o czystość i porządek; dym zasłaniał, jak zwykle, pułap i ściany — słał się, aż w sieni, zkąd go przeciąg wypychał napowrót do izby.
Wtem Łyska na podwórze wypadł i ujadać począł zawzięcie, jak na wilka czy żyda.
Obcy głos odpędzał go, ale pies nie ustawał.
— Co za czart łazi! — burknął Kalenik, wstając.
Aż we drzwiach stanął ów czart. Drab w żołnierskiem odzieniu, z węzełkiem na plecach, ogolony, ostrzyżony.
— Zdrowe, bratcy! — rzekł głosem ochrypłym, akcentem nie miejscowym, zrzucając węzełek z pleców i salutując po-wojskowemu.
— I Boh me! Sacharko! — krzyknął Sydor.
— Tak, toczno! — odparł żołnierz ze śmiechem.
— Puścili cię! — radośnie rzekł Kalenik.
— A jakże! Ciągnęli losy, ja dobry dostał — taj, wolnym! Uf! Dajcie jeść i pić!
Rozpiął mundur. Koszulę miał perkalową, czerwono naszytą, na ramieniu spiętą, niby jaki pan, czy ekonom.