Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/130

Ta strona została przepisana.

Sacharko opowiadał dziwa łamaną mową, dziwa, których może sam dobrze nie pojmował.
Kalenik myślał wciąż o tej parze zdrowych młodych rąk, które jak skarb przybywają do chaty. Teraz oni we dwóch cudów dokażą.
Zjadł tedy żołnierz swego chleba i zmorzony zasnął pod swym dachem.
Szeroki, wielki świat coraz dalej odeń odbiegał.
Chata, co go zrodziła, zabierała go znowu jako własność, zaciskały się ramy. Już drugi raz nie pójdzie Sacharko za te bory otaczające Hrywdę i prędko zapomni, że był daleko, że widział różne dziwa.
Nazajutrz odpoczywał, odwiedzał znajomych, wstąpił do karczmy, oznajmił swój powrót w gminie. Z jednej armii przechodził do drugiej. Z tej drugiej dopiero go śmierć zwolni, kiedy los jej na niego padnie i bilet na kniazie wydadzą.
Tymczasem był jeszcze jak gość, jak osobliwość. Świecił mundurem wśród świt, na krasny brzeg jego czapki oglądały się dziewczęta, pozdrawiali go wesoło rówieśnicy, starając się mówić, jak on, stylem wielkiego świata.
Chodził dumny jak paw’, ręce trzymając w kieszeniach i paląc papierosy gotowe.